Stało się. W sumie to można się było spodziewać - ba, nawet spodziewaliśmy się, ale że to już, tak szybko…
Zatem stało…, stanęli w drzwiach naszego mieszkania: mój chrześniak i jego wybranka.
- Oo! - udałem zaskoczenie - Cześć. Co za Wchodźcie, wchodźcie, butów nie trzeba zdejmować.
Jak już wspomniałem, zaskoczenie było nie całkiem udawane, bo tak, jak śmierć, czy nawet koniec świata są pewne, to jednak ich pora może się wydać zbyt wczesna. Nie chodzi mi oczywiście o godzinę, było już koło siedemnastej - obiad zjedzony - tylko o miesiąc, akurat ten, czy nawet wręcz o rok, akurat bieżący. No i nie koniec świata rzecz jasna, chociaż dla nas…
- My tylko na chwilę, wujo - odparł młody, zzuwając jednak wizytowe Właśnie - młody…
Gdy weszliśmy do salonu, dostojni goście stanęli przed nami w pełni dostojeństwa, a chrześniak wyrecytował:
- Ciociu, Małgosia i ja mamy przyjemność zaprosić was na nasz ślub i wesele, które odbędą się…
… i tak dalej i tak dalej…
Zaraz potem wręczył nam obojgu połyskujące brokatem zaproszenia, które po otwarciu grały piskliwe "Ave Maria".
Później klasycznie: ciasto, kawa - herbata, o sali i sukience, zna to każdy. Faktycznie, tak jak była mowa, przyszli młodzi długo nie zabawili, bo przecież nie myśmy jedyni, a czas goni, założyli buty, pożegnali się i zniknęli za drzwiami. Został po nich stół do posprzątania i kolejny problem bytowy.
- No i masz - skonstatowała Alina, ustawiając w zmywarce ostatnie Westchnąłem tylko w odpowiedzi, a połowica dodała:
- Ledwośmy po ostatnim jako tako doszli do siebie, a tu znowu Twojego chrześniaka jeszcze.
Owo "TWOJEGO" zabrzmiało niemal jak wyrzut.
Tutaj spieszę wyjaśnić, że mówiąc o ostatnim, Alina miała na myśli ostatnie wesele, na którym dane nam było się bawić, czy też stawić, bądź nawet postawić - zeszłoroczne, akurat w jej rodzinie (ha!), tyle, że dalszej nieco. Siedzieliśmy zatem dalej od młodych, niż ich rodzice i chrzestni, mniej wyeksponowani, to i kwota w kopercie była adekwatna do naszej pozycji - adekwatnie niższa, a i kreacja Aliny aż tak nie musiała rzucać się w oczy (przynajmniej według mnie), a mój garnitur z pogrzebu dziadka Ryśka też nieźle dał radę. No, ale to było tam, rok temu, za to teraz…
- Chrzestny, z żoną - niechętnie podjąłem temat, dopasowując się do nastroju wspomnianej żony - Teraz to całkiem inna półka.
Sądząc po temperaturze spojrzenia teraz chyba dla Aliny z kolei "Z ŻONĄ…" zabrzmiało jak przytyk.
- Chrzestny… - powtórzyłem zatem dla załagodzenia
- Przecież teraz… - zaczęła Alina i zacięła się chwilowo, by po chwili dokończyć, a właściwie dopytać: Ile teraz chrzestny daje w kopercie?
- Czy ja wiem…? - zawiesiłem się ja z kolei, a przed oczami, póki co wyobraźni, przesuwały mi się kolejne cyfry - Chyba…, chyba tak z trzy, cztery razy więcej, niż daliśmy wtedy.
Spojrzałem na małżonkę z nadzieją potwierdzin, czy też zaprzeczyn, może tych drugich nawet bardziej, bądź przynajmniej wyboru, czy trzy, czy też cztery…
- A jeszcze ty nowy garnitur, bo tamten się sokiem zalał, a zresztą ile razy można (tutaj się trochę różnimy), no i ja też muszę jakoś wyglądać. W końcu wszyscy będą i na nas patrzeć.
- Daj spokój - próbowałem załagodzić zgryzotę - przecież będą się młodym najbardziej przyglądać, nie nam, st… (ugryzłem się w język, auć)
Alina zgromiła mnie wzrokiem.
- Chyba nie myślisz, że drugi raz pójdę na wesele w tym samym, albo w byle czym, byle tylko? - zwerbalizowała treść spojrzenia.
- Ale tam cię widziała twoja rodzina, a tutaj… Znowu urwałem. Chyba i tak za późno.
- Typowo męskie myślenie - usłyszałem seksistowską uwagę.
- A ja miałem kupować letnie opony do Teraz sam nie wiem, może używane zimówki też się sprawdzą…
- Zuźka też musi się jakoś ubrać, przecież i ona jest zaproszona - dolała oliwy
Zuźka to nasza studentka. Nie brała udziału w dyskusji, gdyż w październiku wybyła z domu i teraz kosztuje nas tyle, co jej stancja i weekendowe słoiki, a teraz pewnie do rachunku niechybnie dojdzie kreacja.
- Jesteście podobnej figury… - padła z mych ust delikatna podpowiedź. Chyba jednak i tak zbyt
- Co?! Mamy się zamienić sukienkami?
- Ale…
- To może ty się zamień z Kwaśniakiem na opony!
- Przecież Kwaśniak ma seicento - zaoponowałem.
- A my niedługo wesele twojego chrześniaka. I same
- Premię mają nam ponoć dać w zakładzie - próbowałem wtrącić coś budującego.
- Pff…
Za wiele nie zbudowałem. Za to moja rozmówczyni konsekwentnie budowała napięcie:
- Może…, może trzeba było z nim wcześniej porozmawiać. W końcu to twój chrześniak - zostało mi po raz kolejny przypomniane.
- Znaczy o czym? - spytałem.
- O piłce, kurcze pióro. Oj Bogdan. O życiu chyba, o małżeństwie. Wywiedzieć się, wyperswadować w razie czego, odwlec trochę w czasie, aż będziemy…, aż będą naprawdę
- W sumie może i prawda - nie mogłem się nie zgodzić - W końcu mamy dwudziesty pierwszy wiek i… i można przecież żyć jak ludzie, na kocią…, znaczy w tym, w związku partnerskim.
- O właśnie - poparła mnie Alina, choć ten jeden
- Dorobiliby się - ciągnąłem zachęcony aprobatą małżonki - i wtedy by się mogli śmiało pobierać. A tak: człowiek ma 45 lat i sam ciągle na dorobku. Poczekaliby, to i my byśmy się odpowiednio dorobili i z przyjemnością poszli na to wesele, odpaleni jak ich wysokości, we frakach i
- Eech… - rozmarzyła się Alina, chyba o tych
- Taa… - skomentowałem własną wypowiedź. Po chwili skomentowała ją moja pani:
- Teraz mówisz całkiem rozsądnie, tylko szkoda, że do mnie i dopiero teraz. Pochwalony i zganiony zarazem podrapałem się w głowę.
- Kredyt za lodówkę jeszcze nie spłacony. Myślisz, że daliby jeszcze? - spytałem.
- Przy naszych zarobkach, łamane przez wydatkach, wątpię.
Dla odmiany teraz pogładziłem się po zaroście. Pomysłów dalej nie było. Za to z kolei Alina spytała mnie:
- Dużo by było tej premii?
- Ja wiem…? Zależy od centrali w Warszawie, ile sypną i tej głównej, w Korei, na ile się zgodzą…
- No, ale tak pi razy drzwi…
- Tak pi…, pincet może…, tysiąc, dwa to chyba nie…
- Czyli szału nie będzie - zasępiła się połowica - koperty tym nie
- Chyba, że damy dziesiątkami, ha ha - spróbowałem żartu, chyba
- Ha ha - nieszczerze zawtórowała Alina - uśmiałam się jak u
Znowu zapadła cisza, mącona tylko odgłosem pracy zmywarki. Też nas kosztowała i ostatnia naprawa również.
Odjeżdżały gdzieś letnie opony, gasła radość z nadziei na premię, dobrze, że przynajmniej Zuza myśli głównie o studiach, przynajmniej na razie. Żeby czasem jej głupie myśli nie przyszły do głowy, bo wtedy faktycznie musiałbym porozmawiać, z Aliną, żeby jej te myśli z tej głowy wybiła. Ona jest w tym lepsza ode mnie. Może w wymyślaniu wyjść z sytuacji też… Próżna nadzieja.
Twarz mojej żony jaśniała taką samą niemocą jak moja. To znaczy swojej nie widziałem, ale pewnie dla niej tak było. Gdyby tak mieć czarodziejski cylinder, albo przynajmniej znać numery w totka… Może w necie coś poradzą… Nagle jakbym doznał oświecenia. Momentalnie poczułem się jak Budda, mały Budda, no, taki guru, finansowy przynajmniej.
- Słuchaj! - głośno wyrwałem Alinę z letargu - A gdyby tak założyć zrzutkę w internecie?
- Co? - niedowierzyła w to, co usłyszała, żona moja - Chyba nie mówisz poważnie? Chcesz dziadować u ludzi? Wstydu nie masz?
- Wstyd to kraść. Mówię całkiem poważnie. Uważasz, że mało chrzestnych jest w podobnej sytuacji, będzie… Ludzie zrozumieją, pomogą. Przecież są dobrzy z natury.
Moja wiara w człowieka zaczęła chyba udzielać się i Alinie.
- Tak myślisz? - pisnęła tylko wyraźnie już innym
- Pewnie - odrzekłem i zaraz wytoczyłem argument z gatunku: Zresztą, Alina, masz jakiś lepszy pomysł?
- Noo, nie - małżonka potwierdziła me
- W takim razie nie ma na co czekać, trzeba zacząć działać.
Sam nie dowierzałem w to, jakie pokłady energii wyzwoliło we mnie nagłe oświecenie. Dalej sprawy potoczyły się błyskawicznie. Szybko weszliśmy z Aliną na dajcie.pl, zarejestrowaliśmy się i przystąpiliśmy do realizacji planu "Wesele", to znaczy założyliśmy zbiórkę. Pokrótce opisałem tam naszą niedolę, wspominając też o oponach, studiach córki i ratach za lodówkę, okrasiłem to wszystko wspólną z Aliną fotografią naszych zafrasowanych twarzy i skanem mojego zdjęcia z małym chrześniakiem na rybach, które nie bez trudu udało mi się wykopać z albumu. Pozostało tylko poczekać na akcept i o dziwo, a może i nie, już następnego dnia administrator strony wykazał się zrozumieniem naszych potrzeb i już mogliśmy wyglądać dowodów ludzkiej dobroci. Te również zaczęły pojawiać się dość szybko, licznie i były na tyle serdeczne, że kwota zbiórki rosła w niewiarygodnym tempie. Serca i portfele stanęły otworem przed nami i moim chrześniakiem rzecz jasna. Do tego napływać poczęły liczne wyrazy zrozumienia, poparcia, względnie złorzeczenia na weselne zwyczaje Polaków, przeplatane życzeniami dla młodych i chrzestnego z rodziną.
- Widzisz Alinka - rzekłem obejmując małżonkę, gdy siedzieliśmy wpatrzeni w wydłużający się pasek postępu - nie ma tego złego, co by na lepsze nie wyszło. Chciałoby się ich wszystkich zabrać na wesele.
- Albo przynajmniej obdzielić
- Wspólnym tortem - dodałem z uśmiechem, choć sam akurat pomyślałem o obdzieleniu darczyńców inną pamiątką z wesela. Tak na zdrowie…
Weselicho udało się jak nigdy i to nie tylko młodym. Limuzyna lśniła prawie jak cekiny na sukni Aliny, czy moje lakierki, o paznokciach Zuźki nie wspominając. Sześciopiętrowy tort smakował wybornie i adekwatnie do ceny, sztuczne ognie wystraszyły chyba wszystkie psy z okolicy, za to swojska zagroda z wiejskim stołem i owieczkami przyciągała jak magnes nie tylko dorosłych gości spośród trzystu obecnych. Nasza koperta też zrobiła na młodych odpowiednie wrażenie, co widać było po ich wielkich oczach. A…, szczęść Boże młodej parze, niech im się darzy, najlepiej w dzieciach, bo mało, dzieci znaczy.
Nam starczyło jeszcze na nowe opony i nową używaną octavię. Serdecznie wszystkim dziękujemy, szczególnie chrześniakowi z żoną.