"JOJOKER" - Łukasz Dukowicz [2025]
Stało się. W sumie to można się było spodziewać - ba, nawet spodziewaliśmy się, ale że to już, tak szybko…
Zatem stało…, stanęli w drzwiach naszego mieszkania: mój chrześniak i jego wybranka.
- Oo! - udałem zaskoczenie - Cześć. Co za Wchodźcie, wchodźcie, butów nie trzeba zdejmować.
Jak już wspomniałem, zaskoczenie było nie całkiem udawane, bo tak, jak śmierć, czy nawet koniec świata są pewne, to jednak ich pora może się wydać zbyt wczesna. Nie chodzi mi oczywiście o godzinę, było już koło siedemnastej - obiad zjedzony - tylko o miesiąc, akurat ten, czy nawet wręcz o rok, akurat bieżący. No i nie koniec świata rzecz jasna, chociaż dla nas…
- My tylko na chwilę, wujo - odparł młody, zzuwając jednak wizytowe Właśnie - młody…
Gdy weszliśmy do salonu, dostojni goście stanęli przed nami w pełni dostojeństwa, a chrześniak wyrecytował:
- Ciociu, Małgosia i ja mamy przyjemność zaprosić was na nasz ślub i wesele, które odbędą się…
… i tak dalej i tak dalej…
Zaraz potem wręczył nam obojgu połyskujące brokatem zaproszenia, które po otwarciu grały piskliwe "Ave Maria".
Później klasycznie: ciasto, kawa - herbata, o sali i sukience, zna to każdy. Faktycznie, tak jak była mowa, przyszli młodzi długo nie zabawili, bo przecież nie myśmy jedyni, a czas goni, założyli buty, pożegnali się i zniknęli za drzwiami. Został po nich stół do posprzątania i kolejny problem bytowy.
- No i masz - skonstatowała Alina, ustawiając w zmywarce ostatnie Westchnąłem tylko w odpowiedzi, a połowica dodała:
- Ledwośmy po ostatnim jako tako doszli do siebie, a tu znowu Twojego chrześniaka jeszcze.
Owo "TWOJEGO" zabrzmiało niemal jak wyrzut.
Tutaj spieszę wyjaśnić, że mówiąc o ostatnim, Alina miała na myśli ostatnie wesele, na którym dane nam było się bawić, czy też stawić, bądź nawet postawić - zeszłoroczne, akurat w jej rodzinie (ha!), tyle, że dalszej nieco. Siedzieliśmy zatem dalej od młodych, niż ich rodzice i chrzestni, mniej wyeksponowani, to i kwota w kopercie była adekwatna do naszej pozycji - adekwatnie niższa, a i kreacja Aliny aż tak nie musiała rzucać się w oczy (przynajmniej według mnie), a mój garnitur z pogrzebu dziadka Ryśka też nieźle dał radę. No, ale to było tam, rok temu, za to teraz…
- Chrzestny, z żoną - niechętnie podjąłem temat, dopasowując się do nastroju wspomnianej żony - Teraz to całkiem inna półka.
Sądząc po temperaturze spojrzenia teraz chyba dla Aliny z kolei "Z ŻONĄ…" zabrzmiało jak przytyk.
- Chrzestny… - powtórzyłem zatem dla załagodzenia
- Przecież teraz… - zaczęła Alina i zacięła się chwilowo, by po chwili dokończyć, a właściwie dopytać: Ile teraz chrzestny daje w kopercie?
- Czy ja wiem…? - zawiesiłem się ja z kolei, a przed oczami, póki co wyobraźni, przesuwały mi się kolejne cyfry - Chyba…, chyba tak z trzy, cztery razy więcej, niż daliśmy wtedy.
Spojrzałem na małżonkę z nadzieją potwierdzin, czy też zaprzeczyn, może tych drugich nawet bardziej, bądź przynajmniej wyboru, czy trzy, czy też cztery…
- A jeszcze ty nowy garnitur, bo tamten się sokiem zalał, a zresztą ile razy można (tutaj się trochę różnimy), no i ja też muszę jakoś wyglądać. W końcu wszyscy będą i na nas patrzeć.
- Daj spokój - próbowałem załagodzić zgryzotę - przecież będą się młodym najbardziej przyglądać, nie nam, st… (ugryzłem się w język, auć)
Alina zgromiła mnie wzrokiem.
- Chyba nie myślisz, że drugi raz pójdę na wesele w tym samym, albo w byle czym, byle tylko? - zwerbalizowała treść spojrzenia.
- Ale tam cię widziała twoja rodzina, a tutaj… Znowu urwałem. Chyba i tak za późno.
- Typowo męskie myślenie - usłyszałem seksistowską uwagę.
- A ja miałem kupować letnie opony do Teraz sam nie wiem, może używane zimówki też się sprawdzą…
- Zuźka też musi się jakoś ubrać, przecież i ona jest zaproszona - dolała oliwy
Zuźka to nasza studentka. Nie brała udziału w dyskusji, gdyż w październiku wybyła z domu i teraz kosztuje nas tyle, co jej stancja i weekendowe słoiki, a teraz pewnie do rachunku niechybnie dojdzie kreacja.
- Jesteście podobnej figury… - padła z mych ust delikatna podpowiedź. Chyba jednak i tak zbyt
- Co?! Mamy się zamienić sukienkami?
- Ale…
- To może ty się zamień z Kwaśniakiem na opony!
- Przecież Kwaśniak ma seicento - zaoponowałem.
- A my niedługo wesele twojego chrześniaka. I same
- Premię mają nam ponoć dać w zakładzie - próbowałem wtrącić coś budującego.
- Pff…
Za wiele nie zbudowałem. Za to moja rozmówczyni konsekwentnie budowała napięcie:
- Może…, może trzeba było z nim wcześniej porozmawiać. W końcu to twój chrześniak - zostało mi po raz kolejny przypomniane.
- Znaczy o czym? - spytałem.
- O piłce, kurcze pióro. Oj Bogdan. O życiu chyba, o małżeństwie. Wywiedzieć się, wyperswadować w razie czego, odwlec trochę w czasie, aż będziemy…, aż będą naprawdę
- W sumie może i prawda - nie mogłem się nie zgodzić - W końcu mamy dwudziesty pierwszy wiek i… i można przecież żyć jak ludzie, na kocią…, znaczy w tym, w związku partnerskim.
- O właśnie - poparła mnie Alina, choć ten jeden
- Dorobiliby się - ciągnąłem zachęcony aprobatą małżonki - i wtedy by się mogli śmiało pobierać. A tak: człowiek ma 45 lat i sam ciągle na dorobku. Poczekaliby, to i my byśmy się odpowiednio dorobili i z przyjemnością poszli na to wesele, odpaleni jak ich wysokości, we frakach i
- Eech… - rozmarzyła się Alina, chyba o tych
- Taa… - skomentowałem własną wypowiedź. Po chwili skomentowała ją moja pani:
- Teraz mówisz całkiem rozsądnie, tylko szkoda, że do mnie i dopiero teraz. Pochwalony i zganiony zarazem podrapałem się w głowę.
- Kredyt za lodówkę jeszcze nie spłacony. Myślisz, że daliby jeszcze? - spytałem.
- Przy naszych zarobkach, łamane przez wydatkach, wątpię.
Dla odmiany teraz pogładziłem się po zaroście. Pomysłów dalej nie było. Za to z kolei Alina spytała mnie:
- Dużo by było tej premii?
- Ja wiem…? Zależy od centrali w Warszawie, ile sypną i tej głównej, w Korei, na ile się zgodzą…
- No, ale tak pi razy drzwi…
- Tak pi…, pincet może…, tysiąc, dwa to chyba nie…
- Czyli szału nie będzie - zasępiła się połowica - koperty tym nie
- Chyba, że damy dziesiątkami, ha ha - spróbowałem żartu, chyba
- Ha ha - nieszczerze zawtórowała Alina - uśmiałam się jak u
Znowu zapadła cisza, mącona tylko odgłosem pracy zmywarki. Też nas kosztowała i ostatnia naprawa również.
Odjeżdżały gdzieś letnie opony, gasła radość z nadziei na premię, dobrze, że przynajmniej Zuza myśli głównie o studiach, przynajmniej na razie. Żeby czasem jej głupie myśli nie przyszły do głowy, bo wtedy faktycznie musiałbym porozmawiać, z Aliną, żeby jej te myśli z tej głowy wybiła. Ona jest w tym lepsza ode mnie. Może w wymyślaniu wyjść z sytuacji też… Próżna nadzieja.
Twarz mojej żony jaśniała taką samą niemocą jak moja. To znaczy swojej nie widziałem, ale pewnie dla niej tak było. Gdyby tak mieć czarodziejski cylinder, albo przynajmniej znać numery w totka… Może w necie coś poradzą… Nagle jakbym doznał oświecenia. Momentalnie poczułem się jak Budda, mały Budda, no, taki guru, finansowy przynajmniej.
- Słuchaj! - głośno wyrwałem Alinę z letargu - A gdyby tak założyć zrzutkę w internecie?
- Co? - niedowierzyła w to, co usłyszała, żona moja - Chyba nie mówisz poważnie? Chcesz dziadować u ludzi? Wstydu nie masz?
- Wstyd to kraść. Mówię całkiem poważnie. Uważasz, że mało chrzestnych jest w podobnej sytuacji, będzie… Ludzie zrozumieją, pomogą. Przecież są dobrzy z natury.
Moja wiara w człowieka zaczęła chyba udzielać się i Alinie.
- Tak myślisz? - pisnęła tylko wyraźnie już innym
- Pewnie - odrzekłem i zaraz wytoczyłem argument z gatunku: Zresztą, Alina, masz jakiś lepszy pomysł?
- Noo, nie - małżonka potwierdziła me
- W takim razie nie ma na co czekać, trzeba zacząć działać.
Sam nie dowierzałem w to, jakie pokłady energii wyzwoliło we mnie nagłe oświecenie. Dalej sprawy potoczyły się błyskawicznie. Szybko weszliśmy z Aliną na dajcie.pl, zarejestrowaliśmy się i przystąpiliśmy do realizacji planu "Wesele", to znaczy założyliśmy zbiórkę. Pokrótce opisałem tam naszą niedolę, wspominając też o oponach, studiach córki i ratach za lodówkę, okrasiłem to wszystko wspólną z Aliną fotografią naszych zafrasowanych twarzy i skanem mojego zdjęcia z małym chrześniakiem na rybach, które nie bez trudu udało mi się wykopać z albumu. Pozostało tylko poczekać na akcept i o dziwo, a może i nie, już następnego dnia administrator strony wykazał się zrozumieniem naszych potrzeb i już mogliśmy wyglądać dowodów ludzkiej dobroci. Te również zaczęły pojawiać się dość szybko, licznie i były na tyle serdeczne, że kwota zbiórki rosła w niewiarygodnym tempie. Serca i portfele stanęły otworem przed nami i moim chrześniakiem rzecz jasna. Do tego napływać poczęły liczne wyrazy zrozumienia, poparcia, względnie złorzeczenia na weselne zwyczaje Polaków, przeplatane życzeniami dla młodych i chrzestnego z rodziną.
- Widzisz Alinka - rzekłem obejmując małżonkę, gdy siedzieliśmy wpatrzeni w wydłużający się pasek postępu - nie ma tego złego, co by na lepsze nie wyszło. Chciałoby się ich wszystkich zabrać na wesele.
- Albo przynajmniej obdzielić
- Wspólnym tortem - dodałem z uśmiechem, choć sam akurat pomyślałem o obdzieleniu darczyńców inną pamiątką z wesela. Tak na zdrowie…
Weselicho udało się jak nigdy i to nie tylko młodym. Limuzyna lśniła prawie jak cekiny na sukni Aliny, czy moje lakierki, o paznokciach Zuźki nie wspominając. Sześciopiętrowy tort smakował wybornie i adekwatnie do ceny, sztuczne ognie wystraszyły chyba wszystkie psy z okolicy, za to swojska zagroda z wiejskim stołem i owieczkami przyciągała jak magnes nie tylko dorosłych gości spośród trzystu obecnych. Nasza koperta też zrobiła na młodych odpowiednie wrażenie, co widać było po ich wielkich oczach. A…, szczęść Boże młodej parze, niech im się darzy, najlepiej w dzieciach, bo mało, dzieci znaczy.
Nam starczyło jeszcze na nowe opony i nową używaną octavię. Serdecznie wszystkim dziękujemy, szczególnie chrześniakowi z żoną.
"Nowoczesna technologia" - Witold Pelka [2025]
Skaleczyłem się w palec. Chyba o brzeg folii zabezpieczającej ekran smartfonu. Krew się leje, a ja stoję. Nie wiem, co zrobić. Na szczęście mam dostęp do Internetu. Wpisuję w wyszukiwarkę: „Skaleczenie w palec, co robić?” Po chwili wyskakuje film: Zakładanie plastra na skaleczony palec. Oglądam. Krew się leje. Uspokajam się. Wszystko pięknie pokazano. Obejrzałem do końca. Wiem już, jak założyć plaster, ale nie mam plastra. Wprowadzam więc w okienko wyszukiwania zdanie: „Skąd wziąć plaster lub gdzie kupić plaster?” Po kilku sekundach już wiem! Plaster kupuje się w najbliższej aptece. Wchodzę w aplikację „Mapy”. Wyszukuję najbliższą aptekę. Krew się leje. Do apteki jest 250 metrów. Przechodzi mi przez myśl, żeby zamówić kurierem, ale rozmyślam się z powodu wysokich kosztów. Biegnę.
Miła aptekarka rozumie znaczenie słowa: „plaster”, widocznie nie jestem jedynym człowiekiem z takim problemem. Kupuję. Krew leje się nieco mniej. Wracam do domu. Krwi nie brakuje. Zakładam plaster według instrukcji z filmiku, czyli klejącą częścią przykładam do skóry. Czuję dumę i chwilową ulgę.
Siedzę w fotelu, oddycham z ulgą. Z niepokojem spoglądam na zaklejony palec. Po minucie plaster zaczyna przemakać. Co to oznacza? Wiem! Krew się leje. Szybko szukam filmu pod hasłem: „Jak poradzić sobie z przemakającym plastrem?” Wyniki przechodzą moje oczekiwania. 3400 instrukcji. Wybieram tę z największą ilością odsłon. Tytuł brzmi: „Domowa amputacja skaleczonego palca z przeciekającym plastrem”. Oglądam. Autor poleca, aby użyć skalpela. Piszę do niego maila, czy mogę użyć noża do tapet” Odpisał, że tak, ale najlepiej go zdezynfekować skuteczną, domową metodą, czyli nasiusiać na ostrze. Robię tak. Ręka mi drży, więc o mało nie odcinam sobie innej części ciała. Plaster przesiąka. Ciśnienie wzrasta. Trochę się denerwuję. Mam słaby zasięg i nie wiem, co może się wydarzyć. W tym momencie plaster odkleja się zupełnie i upada na podłogę. Krew przestaje się lać. Odkładam nóż. Myślę przez chwilę, co wpisać w wyszukiwaniu. Decyduję się na zadanie: „Czy odcięty palec może odrosnąć?” Na kilku filmach pokazano, jak palce nie odrastają, zwłaszcza po odcięciu nożem do tapet. Siadam w fotelu. Oddycham dość ciężko. Jestem wdzięczny Internetowi, że ocalił mi palec. Co cywilizacja, to cywilizacja.
Pod wieczór wyszukuję różne informacje, w tym także: „Co zrobić z palcem lub do czego może być przydatny palec?” Analizuję materiały i czuję, że wewnętrznie się rozwijam, a nowoczesna technologia bardzo mi w tym pomaga.
"Opowieści z szafki" - Jan Czesław Kozakowski [2025]
Żona wyjechała na dwa tygodnie do córki. Zostałem sam. Po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że trzeba zrobić pranie. Nie umiem obsługiwać pralki, więc całą zawartość szafki na brudną bieliznę wrzuciłem do wanny, posypałem proszkiem do prania i zalałem wodą. Gdy już wszystko dobrze namokło, usiadłem na taborecie obok wanny i wziąłem do ręki pierwszą z brzegu skarpetę. Przy pomocy drugiej ręki zacząłem ją ugniatać i pocierać jednym końcem o drugi.
– Uważaj, bo mi piętę urwiesz! – usłyszałem nagle piskliwy głosik.
Rozejrzałem się wkoło zaniepokojony. Nikogo przecież nie powinno być w domu, nawet radio i telewizor były wyłączone.
– Kto to powiedział? – zapytałem.
– To ja, twoja skarpetka – dobiegł głos od strony tego, co dotychczas uważałem za skarpetę. – Co się tak patrzysz? Nigdy nie widziałeś gadającej skarpety?
– Nigdy – odparłem. – Podobno tylko w wigilię zwierzęta mówią ludzkim głosem, a teraz mamy luty.
– My nie jesteśmy zwierzęta. Zaczynamy gadać, kiedy jesteśmy zalane…
– To tak, jak ja – przerwałem.
– … kiedy jesteśmy zalane wodą, w którym jest środek piorący – dokończyła.
– To dlaczego was do tej pory nie słyszeliśmy? – zaciekawiłem się.
– Nie było warunków. Twoja żona wrzuca nas do pralki, a potem włącza tę piekielną maszynę. Spróbuj przekrzyczeć hałas wirującego bębna! A jak nas wyjmuje, to jesteśmy tak zakręcone, że nikt nie myśli o nawiązaniu dialogu.
– No, dobrze, to co jeszcze powiesz, skarpetko?
– W prawej stopie zaczynają ci się robić nagniotki. Jeśli nie zmienisz butów, za pół roku nie będziesz mógł chodzić.
– Coś też tak czuję. To powiedz mi jeszcze, skarpetko, co z moimi kolanami? Bolą mnie wieczorem.
– Ja tak wysoko nie sięgam. Zapytaj podkolanówek.
– Od dawna nie noszę. Może bardziej kalesony by wiedziały, choć też ich tej zimy nie zakładałem.
– No i tu masz odpowiedź – zauważyła skarpeta. – A co z moją współtowarzyszką od pary? Smutno mi samej.
– Wyrzuciłem ją, miała za dużą dziurę na pięcie. Będziesz teraz chodzić z tą bezuciskową, jesteście prawie tego samego koloru. Ona też została bez pary.
– Nic z tego, nie dogadamy się.
– Dlaczego? – spytałem zdziwiony.
– Nie znam chińskiego – powiedziała ze smutkiem. I z jeszcze większym smutkiem dodała:
– I ty też jesteś inny. Co dzień nas zmieniasz, a podobno kiedyś to i tydzień mogłeś chodzić w jednych skarpetkach.
– To było w czasach studenckich. A skąd o tym wiesz?
– Od starszych koleżanek, a one jeszcze od starszych. Wy sobie śpicie, a my w szufladach snujemy sobie różne ciekawe opowieści. Ale chyba najbardziej interesujące są gawędy twoich majtek.
Wyciągnąłem z wanny moje ulubione spodenki: niebieskie w czarne słoniki.
– To jak tam moja prostata? – zapytałem. – Coś możecie powiedzieć?
– Z prostatą wszystko OK. – odparły majtki – Tylko z resztą gorzej. Kiedyś u nas coś się działo, był jakiś ruch, a teraz co?
– No wiecie, ja już mam swoje lata.
– Nie przesadzaj. Jeszcze nie tak dawno nie tylko twoja żona nas oglądała. Pamiętasz Dorotę? Gumkę nam uszkodziła. Nawiasem mówiąc, dywan ma ładny.
– Więc muszę was wyrzucić! Nie będziecie mi robić koło tyłka.
– Nie radzę. Nie wszystkie jesteśmy takie inexprimables.
– Jakie?
– Niewymowne. Nie znasz francuskiego? Wystarczy za wysoka temperatura wody i ktoś może puścić farbę. My tu przed sobą nie mamy tajemnic.
– Zdenerwowałem się, coś mnie gniecie w piersiach. Zapytam swetra, co to może być.
– Nigdy nie byłem z tobą blisko – burknął brązowy sweter. – Zawsze między nami coś było: albo koszula albo podkoszulek.
– Jak miałem cię nosić na gołe ciało, przecież strasznie drapiesz?
– Bo jestem z prawdziwej owczej wełny. Prawda czasami jest bolesna.
– Przestań filozofować, bo się sfilcujesz – rzuciłem do swetra i rzuciłem go w drugi koniec wanny. Wziąłem do ręki koszulę: – Bliższa koszula ciału, prawda, moja biała koszuleńko?
– Biała to ja byłam pięć lat temu. I prosiłabym, bez spoufalania. Towarzyszyłam ci w wielu podniosłych chwilach, głównie odbiorach odznaczeń, nagród i wyróżnień.
– No, ale na spotkaniu koleżeńskim nie byłaś – zauważyłem.
– I całe twoje szczęście. Szminka na białej koszuli jest bardziej widoczna niż na czerwonej
– A, to z tobą byłem na zjeździe – zwróciłem się do czerwonej koszuli, biorąc ją do ręki. – Jakoś nie widać śladów tej szminki.
– Trochę kołnierzyk je zakrył, a po za tym Elka, ta, co ci to zrobiła, czyściła to nawilżoną chusteczką.
– A co to za ciemne plamy tu, nad kieszonką?
– Elka najpierw chciała cię pocałować w szyję, a potem zaczęła ci się wypłakiwać w koszulę. Łzy pomoczyły ci też szelki.
– Aaa, spodnie. Zapomniałem o was – wyciągnąłem spodnie z wanny. – Wy też macie coś do powiedzenia?
– Tak – wymamrotały spodnie – prosiłybyśmy, żebyś nas nie przypalał żelazkiem. I równo prasował – jeden kant na nogawce wystarczy.
Po tygodniu wróciła żona. Zacząłem jej opowiadać o tym, co mi się przydarzyło niedawno w łazience. Spojrzała na mnie dziwnie i oznajmiła:
– Wiesz co? Zacznij mówić do rzeczy.
Nic jej nie odpowiedziałem. Poszedłem do łazienki. Zajrzałem do szafki na brudną bieliznę. Znowu nazbierało się trochę prania.
"Świąteczna przygoda" - Krzysztof Szczepański [2025]
Tydzień temu moja żona z anielskim uśmiechem poprosiła, żebym kupił świątecznego karpia.
Dwa dni przed wigilią wylądowałem w domu niczym mistrz świata w rybołówstwie z wielkim karpiem, który ważył parę kilogramów więcej od statystycznej średniej tego gatunku.
– Jest taki duży, że będziesz go sam unicestwiał – usłyszałem od miłości mojego życia takie oto myśli przecedzone w kąśliwe słowa.
– Poradzę sobie – odpowiedziałem wrzucając dorodną rybę do namiastki stawu, jakim na kilka dni musiała okazać się nasza dość duża łazienkowa wanna.
– Nie byłbym tego taki pewien – usłyszałem nagle kilka słów wypowiedzianych cichym barytonem zmieszanym z rozpryskującą się wodą.
***
Wieczorem wszedłem do łazienki i dałem karpiowi kolację. Były to okruchy chleba.
– Dzięki – usłyszałem, – ale czy nie masz tego więcej?
– No…,no…,no mam jeszcze w kuchni, ale, ale, czy ja śnię, ty mówisz? – mój znak zapytania osiągnął wysokość od podłogi do sufitu.
– Oczywiście, że mówię i wszystkie ryby na świecie o tym wiedzą. Tylko wy, ludzie, jesteście wciąż ignorantami zapatrzonymi w swój egoizm. – Karp zbliżył swój pyszczek bliżej brzegu wanny.
Jego odpowiedź zrobiła z mojej twarzy IQ bliskie zera. Po dłuższej chwili wyszeptałem:
– Zaraz przyniosę ci więcej chleba.
Pobiegłem do kuchni, otworzyłem chlebak, ukroiłem pajdę chleba i po chwili znów wylądowałem w łazience.
– Oto jedzenie, ponieważ w naszym domu nikt nie może być głodny – powiedziałem do karpia, o dziwo, zupełnie naturalnym głosem.
– Dziękuję ci, że dbasz o swoich gości – karp zaczął jeść i łypać na mnie spokojnym wzrokiem.
– Halo, halo, nie oszukujmy się – lekko chrząknąłem – jesteś moim gościem jeszcze przez dwa dni, a potem muszę…
– Proszę, nie kończ – przerwał mi karp – twoje zamiary są w niebezpiecznej sprzeczności
z moimi.
– Jak to?
– Tak to, ponieważ jutro musisz mnie wypuścić do najbliższej rzeki – głos karpia nabrał niespotykanej dotąd pewności.
– Nie mogę cię wypuścić, gdyż za czterdzieści osiem godzin będziesz ozdobą naszego rodzinnego wigilijnego stołu.
– Nie mogę być ozdobą żadnego stołu. Jestem Królem karpi. Nazywam się Zrybacjusz VIII – karp dumnie wydął pyszczek, – a ty jak masz na imię?
– Miło mi. Ja mam na imię Krzysztof. To zaszczyt dla mnie i mojej rodziny, że taka osobistość będzie w wigilię łagodnie wpływać na nasze podniebienia – odpowiedziałem trochę niepewnym głosem.
– Ani mi się waż! Jutro mnie wypuścisz, a ja za to hojnie cię nagrodzę.
– He, he, he, pewnie spełnisz moje trzy życzenia, ale do tego trzeba być złotą rybką – mój sarkazm dorównywał niecodziennej sytuacji.
– Złota rybka jest moją daleką kuzynką i ma ograniczone możliwości. Ja mogę spełnić twoje wszystkie życzenia, nawet takie, o których jeszcze nie wiesz – w głosie Zrybacjusza pojawiła się niezwykła pewność siebie, która powoli zaczęła kruszyć moje niedowiarstwo.
– A jak to się stało, że dałeś się złowić? Gdzie była twoja królewska ochrona? – zapytałem zbaczając z wcześniej obranego kierunku.
– Zaraz ci o tym opowiem. Jednym z królewskich obowiązków jest wizytacja stawów moich współbraci. Kilka dni temu, podczas takich odwiedzin, nieoczekiwanie zaczęto odławiać nas wielką siecią. Nie miałem najmniejszych szans, by uciec. Moja służba wywiadowcza nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności, ponieważ był to ponadplanowy odłów na zlecenie jednego z wielkich supermarketów. Moja ochrona również została złapana.
– Rozumiem, że miałeś pecha – powiedziałem do karpia z lekkim żalem w głosie, – ale tak
to jest w naszym życiu. Są wzloty i upadki. Obiecuję ci, że będziesz przyrządzony
po królewsku, w najlepszym oleju i z najlepszym przyprawami. Moja żona zarezerwowała dla ciebie centralne miejsce na naszym wigilijnym stole, więc nie martw się i głowa do góry.
– Wcale się nie martwię, bo wiem, że mnie uwolnisz – odpowiedział Zrybacjusz. – Tobie Krzysztofie radzę kupić na wigilię jakąś inną rybę. Nie musi to być karp, ponieważ niektórzy wolą np. filety z mintaja.
– Podziwiam twoją pewność siebie, ale odłóżmy tę rozmowę do jutra. Ten dzień mocno zmęczył i ciebie, i mnie. Dobranoc.
– Dobrych snów, Krzysztofie.
– Wzajemnie, Zrybacjuszu – odpowiedziałem niby obojętnie, ale poczułem, że z emocji dostałem ,,gęsiej” skórki.
***
Następnego dnia wszedłem do łazienki, żeby nakarmić naszą okazałą rybę.
Towarzyszyła mi moja żona. Na jej widok karp jeszcze bardziej się wyprostował i zamachał ogonem.
– Spójrz, jak on na mnie patrzy – stwierdziła z lekkim uśmiechem żona.
Popatrzyłem uważnie w stronę, którą pokazywała. Miała rację. Zrybacjusz podpłynął
do samego brzegu wanny i wpatrywał się swoimi wspaniałymi, rybimi oczami prosto w nią.
– To piękna ryba – dodała po chwili – i widać, że bardzo mądra. Do tego zna się na kobiecej urodzie, więc na pewno jest samcem.
– Tak, to samiec. Przedstawił mi się – wyrwało mi się nieopatrznie, ale natychmiast zamaskowałem to uśmiechem i dodałem: – Oczywiście żartuję, ale muszę przyznać, że nie widziałem bardziej dorodnego karpia.
– Ja również – przytaknęła żona – jest tak piękny, że szkoda go będzie jutro mhm…tego,
no wiesz, pacnąć na wieki.
– Tak, masz rację, szkoda będzie – dodałem z refleksją w głosie.
Żona obróciła się na pięcie i wyszła z łazienki, a karp stwierdził czystym, wyraźnym barytonem:
– Ho, ho, twoja żona także mnie polubiła.
– Jak to także? – zapytałem udając zdziwienie.
Karp podpłynął jeszcze bliżej i dodał:
– Nie zaprzeczaj samemu sobie. Znam się na ludziach. Ty polubiłeś mnie już wczoraj
i jesteśmy kumplami. Prawda?.
– Tak, mhm, to prawda – przytaknąłem niechętnie, a po chwili dodałem:
– Ale słuchaj cwaniaczku. To, że się trochę polubiliśmy, nie upoważnia cię do podrywania
i sterowania myślami mojej żony. Jeżeli jeszcze raz będziesz się tak mizdrzył, to nie doczekasz jutrzejszego, czyli wigilijnego dnia.
– Nie irytuj się na starego króla karpi – powiedział z nieudawaną pokorą Zrybacjusz. – Jestem znawcą kobiecej urody i nie mogłem się oprzeć urokowi twojej żony. Powinieneś być z tego dumny, ponieważ jako ryba i tak nie mam u niej szans.
Przyznałem mu w myślach rację i poszliśmy z żoną do pracy. Karpiowi zostawiłem zapas pożywienia na pół dnia.
***
Po powrocie dyskretnie zajrzałem do łazienki. Król karpi tylko na to czekał.
– Cześć, jak tam w pracy? – zapytał bez pardonu.
– Wszystko w porządku – odpowiedziałem bez entuzjazmu.
– To dobrze. Cieszę się, że już jesteś. Zaczyna mi się trochę spieszyć.
– Na wigilijny stół? – zażartowałem wiedząc, że moje słowa nie zrobią na Zrybacjuszu żadnego wrażenia.
– Nie sil się na poczucie humoru – odchrząknął Król karpi. – Pojutrze, to jest
w pierwszy dzień Świąt, moja córka, księżniczka Stawianna wychodzi za mąż. Ta uroczystość wymaga błogosławieństwa żyjących rodziców. W przeciwnym razie nie dojdzie do ślubu
i wesela.
W tym momencie karp podpłynął bliżej mnie i szepnął cicho, ale bardzo wyraźnie:
– Chyba nie pragniesz, żeby moja córka została starą panną przez takie prozaiczne wydarzenie, jak zaspokajanie waszych podniebień niemłodym już przecież karpiem?
Spojrzałem mu prosto w oczy. Byłem pewien, że nie kłamie. Jego królewska postawa nie zniżyłaby się do takiego zachowania. W każdym słowie było słychać wielką godność, ale
i szacunek dla polemisty. Po dłuższym milczeniu odpowiedziałem:
– Dobrze, wypuszczę cię, ale jak wytłumaczę to mojej żonie. Święta bez karpia na stole,
to zaprzeczenie naszej polskiej tradycji.
– Powiedz jej prawdę. Twoja żona jest bardzo mądrą kobietą i zrozumie to lepiej, niż przypuszczasz. Jeśli chodzi o tradycję, to na pewno sądzisz, że ważniejsza jest miłość, prawda?
Odpowiedziałem karpiowi zdecydowanie i z udawaną złością:
– Tak, ty rozgarnięty karpiu, miłość jest najważniejsza. Swoimi słowami uderzyłeś w moją najczulszą nutę, ale wiem, że mówisz prawdę. Wszystkie karpie powinny być dumne, że mają takiego króla. Nie schlebiam ci, ale wiem, co mówię. Mam
do ciebie tylko jedną małą prośbę. Złóż swojej córce życzenia ode mnie, mojej żony i naszych dzieci i powiedz swoim podwładnym, że są jeszcze na tym świecie przyzwoici ludzie, którzy robią użytek ze swoich serc. Nie tylko kochają siebie, ale również innych. Jeden z naszych przodków nauczał, że tylko miłość jest twórcza. Tylko miłość!
***
Nazajutrz dotrzymałem słowa i wypuściłem Zrybacjusza do najbliższej rzeki. Na pożegnanie pomachał mi płetwą i szybko odpłynął.
Wieczorem, przy kolacji wigilijnej spadł na mnie grad pytań związanych z nagłym zniknięciem karpia. Długo milczałem. Nagle wstałem i podniosłem rękawicę rzuconą przez moją żonę i dzieci. Ze szczegółami powiedziałem im całą prawdę.
Nie uwierzyli, tylko długo patrzyli na mnie jakimś dziwnym, przenikliwym wzrokiem.
Po lodowatej chwili wybuchnęli śmiechem graniczącym z histerią. Zacząłem dawać słowo honoru, krzyczeć, machać rękami, podskakiwać, bić się w piersi. To jednak rozśmieszało
ich jeszcze bardziej. Wreszcie usiadłem na krześle i zamilkłem. Było mi wszystko jedno. Niech się ze mnie śmieją. A może mają rację? Może to wszystko mi się tylko wydawało? Może to ze mną jest coś nie tak?
Minęło kilka tygodni. Któregoś styczniowego dnia, w środku tygodnia, otrzymaliśmy list w dużej pękatej kopercie. Wszyscy domownicy byli ciekawi, kto nadał taką niecodzienną przesyłkę. W środku były najwyższej jakości zdjęcia ze ślubu księżniczki Stawianny. Jedno ze zdjęć przedstawiało ubranego na galowo króla karpi Zrybacjusza.
– Jaki piękny jest ten welon panny młodej? – wykrzyknęła z największym zdumieniem moja żona i… zemdlała. Dzieciom, jak niektórym rybom, odebrało mowę.
Wieczorem moi domownicy wielokrotnie prosili mnie o wybaczenie ich niedowiarstwa. Dałem się przeprosić, a po chwili wyciągnąłem z nadesłanej koperty jeszcze jedną rzecz. Był to mały kupon lotto z zakreślonymi już liczbami.
W najbliższą sobotę na te liczby padła główna wygrana…
***
"Nadzieja" - Joanna Gryziewicz [2025]
Rysiaczek (bo tak pieszczotliwie nazywali go najbliżsi) wracał z drugiej zmiany lekko śpiący. Nie spieszyło mu się. Szedł ze spuszczonym wzrokiem wpatrzony w krzywo ułożone, popękane płytki chodnikowe. Nagle potknął się o jedną z nich i runął jak długi. Leżał tak chwilę (bo przecież nigdzie się nie spieszył). Dopiero po paru minutach podniósł głowę i zobaczył szyld:
Największy wybór nadziei
Otwarte prawie zawsze
(z wyjątkiem kiedy zamknięte)
Zapraszam – Eugeniusz Bzibziak
Zaciekawiony wstał, podszedł do drzwi o butelkowym kolorze i nacisnął drewnianą klamkę. Miał szczęście. Otwarte. W lokalu siedział starszy mężczyzna o beznadziejnym wyglądzie. Rysio rozejrzał się po słabo oświetlonym pomieszczeniu. Pod ścianą pomalowaną na zielony kolor (podobno kolor nadziei) stało kilka regałów. Na każdym z nich leżało jakieś niematerialne „coś” o dziwnie nieregularnych kształtach. Od tego każdego „czegoś” biła wyjątkowa, trudna do opisania aura.
- Dzień dobry! Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? – zapytał nieśmiało Ryś
- Skoro ma pan nadzieję, to po co pan tu przyszedł? – odparł ekspedient - I proszę szybko zamknąć za sobą drzwi bo nadzieje są ulotne.
- Bo bo bo u mnie tak tak tak jakoś od pewnego czasu tej tej tej nadziei brak…- powiedział jąkając się mężczyzna - Nie nie nie wiedziałem że można zaopatrzyć się w nową….
- No to panu współczuję. Nie dosyć, że żyje pan w beznadziejnym świecie, to jeszcze nadziei panu brak. Ale zmienimy to! Najpierw jednak musimy ustalić czy chce Pan ją wypożyczyć czy nabyć na stałe?
- A jaka to różnica? – zapytał potencjalny klient jeszcze ciszej.
- No jak to jaka? Zasadnicza! Jak Pan wypożyczasz to nie na stałe! – powiedział oburzony pan Eugeniusz.
- Nie bardzo rozumiem….
- No na przykład – z dużym entuzjazmem rozpoczął opowieść pan Eugeniusz - w zeszłym tygodniu klient wypożyczył nadzieję na wygraną szóstkę w totka. Powiem więcej! On nawet strzelił tę szóstkę. Niestety jak nadzieja wróciła do wypożyczalni to się okazało, że to jednak znienawidzony sąsiad wygrał. Sam Pan widzi, że wypożyczenie średnio się opłaca. Warto wyłożyć więcej gotóweczki - to mówiąc zatarł chciwie dłonie - i mieć nadzieję na własność.
- Jak to przyjął? – Rysio lekko zaciekawił się
- Panie, a co ja mogę?! Sprzedałam mu jedynie nadzieję, że sąsiada okradną wcześniej czy później. No nie powiem, trochę mu to poprawiło humor! – powiedział sam uśmiechając się pod wąsem – Albo na przykład wczoraj przyszedł taki szemrany „dresik” i od razu od progu krzyczał, że mu jedynkę wybili i czy mam w sprzedaży nadzieję, że ząb trzeci raz wyrośnie, czy też od razu musi sobie sztuczny wstawiać?
- I co miał pan? – zapytał klient coraz mocniej zainteresowany specyfiką działalności firmy.
- A skąd! To mało chodliwy towar! Z kategorii „medycyna” – sprzedawca nachylił się nad Rysiem i szepnął mu do ucha - mamy jedynie ( i to tylko w sprzedaży ) nadzieję na to, że poród będzie w miarę bezbolesny (to w przypadku kobiet) i nadzieję, że katar szybko minie (to w przypadku mężczyzn).
- A co nazywa pan „chodliwym towarem”? – zaciekawienie Rysia było coraz większe.
- To proszę pana, to się zmienia jak w kalejdoskopie. Jeszcze parę lat temu kolejki się tutaj ustawiały po nadzieję, że Polska wyjdzie z grupy na mundialu. Ale od pewnego czasu nawet pies z kulawą nogą nie zajrzy tutaj w tej sprawie. Teraz to raczej przychodzą tu po nadzieję, że reprezentacja Polski zakwalifikuje się na mundial czy jakieś inne euro… - widać że sprzedawca był kibicem piłki nożnej, bo na samo hasło „piłka nożna” błysnęły iskierki w oczach.
- Kobiety też zaopatrują się w piłkarskie nadzieje? – zdziwił się Rysiaczek.
- Co Pan zwariował? No gdzie kobiety i piłka nożna – powiedział z niesmakiem mężczyzna– Kobiety to najczęściej kupują nadzieję na to, że schudną. Dobrze, że pan mnie o to zapytał, bo przypomniało mi się, że wiosna za pasem, a wtedy nadzieja na zarzucenie kilogramów rozchodzi się jak przysłowiowe ciepłe bułeczki. Muszę zamówić trochę tego towaru. W zeszłym roku rozeszły się ze trzy regały.
Skrzypnęły drzwi w kolorze butelkowym. W lokalu pojawiła się niewysoka brunetka. Mimo szerokiego płaszcza sięgającego prawie do stóp widać było, że jest przy nadziei.
- Czy można u pana kupić nadzieję na znalezienie ojca dziecka? – podniesionym głosem zapytała kobieta.
- Ale dokładnie to o jaką nadzieję chodzi: na znalezienie biologicznego ojca czy jakiegokolwiek? - wtrącił bez ogródek pan Eugeniusz.
- No gdzie jakiegokolwiek? – oburzyła się kobieta i wyciągnęła z torebki pogiętą kartkę papieru, na której spisała wszystkie cechy przyszłego ojca dziecka. Rysiaczek kątem oka ujrzał tylko niektóre z nich: niekłótliwy i spolegliwy, bogaty i nierogaty, przystojny i hojny, kochający i niewymagający, troskliwy i generalnie niewadliwy.
- Może niech pani raczej się uda do biura matrymonialnego? – zareagował pan Eugeniusz.
- Proszę mi nie mówić co ja mam robić. Potem tam się udam. Na razie muszę mieć jednak nadzieję, że takiego ojca znajdę – opryskliwie wykrzyczała kobieta przy nadziei, lustrując Rysiaczka od stóp do głów – Mieć nadzieję to już połowa sukcesu proszę pana. Jak nie będę miała nadziei że znajdę, to nie znajdę!
Rysiaczek był coraz bardziej wystraszony. Czuł wzrok kobiety przy nadziei na każdej komórce swojego ciała. Zbliżyła się do niego i strzepnęła z lekko sfatygowanego płaszcza jakiś paproch. Jeszcze raz popatrzyła.
- Nie jesteś taki najgorszy. Myślę, że można cię „do kultury” doprowadzić – powiedziała trochę zaczepnie
- Ale ja … ja … ja… jestem za…za…za…jęty…. to zna…znaczy nie… nie ….jestem sam – zaczął mocno jąkać się Rysiaczek
Kobieta zdawała się nie słyszeć mężczyzny i rozmarzona bawiła się kosmkiem kruczoczarnych włosów.
- Co robić? Dokąd i jak uciec? – zastanawiał się Rysiaczek, błagalnym wzrokiem spoglądając na właściciela sklepu.
- Mam dla pana ten towar, który pan zamawiał w ubiegłym tygodniu – powiedział pan Eugeniusz puszczając oko do klienta, po czym wręczył mu niewielkie opakowanie – Proszę to rozpakować na zewnątrz i to jak najszybciej!
Zdziwiony Rysiaczek wziął paczuszkę i sięgnął do kieszeni kurtki po portfel, żeby zapłacić.
- Nie trzeba! – stanowczo powiedział właściciel sklepu – Dzisiaj mamy promocję. Co trzecia nadzieja gratis.
Przepełniony emocjami mężczyzna chwycił zawiniątko i prawie biegiem opuścił lokal.
W pobliskim parku usiadł na ławce i rozpakował prezent.
- Co to jest? – pomyślał. Dopiero po chwili znalazł karteczkę z dokładną instrukcją obsługi. Czytał w pośpiechu: ….należy przyłożyć nadzieję do skroni i lekko wmasować. Na odwrocie kartki widniał odręczny napis „Nadzieja, że ta pani da panu spokój”. Jeszcze szybciej niż przeczytał, wykonał wszystkie czynności zawarte w instrukcji. Od razu poczuł ulgę. Głęboko odetchnął i ruszył do domu.
Przekręcając klucz w zamku usłyszał lekkie poruszenie za drzwiami. Wszedł do mieszkania i nie włączając światła odwiesił kurtkę na wieszaku, a następnie usiadł na kanapie. Coś mokrego dotknęło jego policzka. Był to duży psi nos. Rysiaczek poczuł się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Nie była potrzebna mu nadzieja, że pies to największy i najwierniejszy jego przyjaciel. Był tego całkowicie pewien!
(Z)Gryzia







.jpg)



.jpg)

